Artykułów : 212
Odsłon : 2408777

PODRÓŻ
PO ZIEMI DOBRZYŃSKIEJ
W 1846 ROKU
W dotychczasowych artykułach; Niemcewicz w Dobrzyniu i Lipnie oraz Podróż po ziemi dobrzyńskiej, opisałem spostrzeżenia zarówno znanego Polaka z podróży odbytej w 1812 roku jak i szwedzkiego lekarza, który przemierzał nasze miejscowości w 1831r.
Kontynuując tę formę przekazu historycznego, proponuję kolejną podróż po ziemi dobrzyńskiej. Tym razem w towarzystwie Józefa Korzeniowskiego (1797-1863) polskiego poety, powieściopisarza, nowelisty i dramaturga, który
w 1849r. jako wizytator dokonał objazdu szkół guberni płockiej i augustowskiej.
W podróży, na bieżąco, pisał listy do rodziny i znajomych, gdzie opisywał odwiedzane miejscowości i podawał ciekawostki z wyprawy. Listy te w wydano we Lwowie w 1879r. w formie autografu, pod tytułem; Dziennik podróży wizytacyjnej po Królestwie z r.1849 w 7 listach (Płock 29.IV. – 10.VI.1849).
Redaktor, wrzesień 2012r.
Opracowano na podstawie rękopisu; Dziennik z podróży
wizytacyjnej z r.1849 w 7 listach, opublikowanego w Dolnośląskiej Bibliotece
Cyfrowej
http://www.dbc.wroc.pl/dlibra/docmetadata?id=5701&from=&dirids=1&ver_id=&lp=1&QI=2C30F738022407E778AF3D5C9F15BCDF-1
(pisownia oryginalna)
ROKICIE
[…] Ale dosyć już o Płocku, w którym tylko jedną widziałem ładna kobietę i gdzie jest jedna księgarnia, w której sprzedają – parasolki.
Wyjechałem 5 maja i puściłem się w okropna drogę i głębokimi piaskami do Dobrzynia. Już mną smutek uciskał na widok tak nędznego kraju, takich wiosek nagich z powalonymi chałupami, a chociaż na lewo miałem Wisłę i głos retmana (szef flisaków płynął na przodzie pierwszej tratwy) do mnie dochodził, nie to nie pomogło. Nie masz mnie w całej Polsce brzydszego kawałka ziemi. Trwało to przez dwie mile aż do wsi Rokicia, w której na wzgórku mającym widok na rzekę, stoi maleńki, ale niezmiernie stary kościółek przez krzyżaków wystawiony. Zaczyna się bowiem stąd owa ziemia Dobrzyńska, za którą się tyle krwi przelało. Stąd zaczyna się taki kraj zupełnie inny: żyzny, dobrze uprawiany, mający ładne wioski gaikami brązowymi, rzecz tu niezmiernie rzadka.
KAMIENNICA
Najpiękniejsza wieś zaczyna się Kamiennica P.Sokołowskiego. Ma dwór z wysokim ładnym dachem dosyć zabudowań, ale nic w tym nie ma miejskiego. Za domem jest piękny parów należący do ogrodu, w nim śliczna dolinka, zielona i przerznięta rzeczką, która spieszy jak szalona do Wisły, nie wiedząc, że tam zginie. Tak i ludzie spieszą – nieuchronne to głupstwo, a może i nie głupstwo, ale zawsze to rzecz straszna […]
DOBRZYŃ NAD WISŁĄ
[…] Nim dojechałem do Dobrzynia, którego stary kościół wzniósł się nad Wisłą, dwie rzeczy trochę mnie zastanowiły. Najpierw gęsi dzikie, które ciągnęły z poza Wisły na pola zielone i młoda pszenicę ziemi dobrzyńskiej.
Ciągnęły one dwoma gromadami, w linie uszykowanymi. Widać pułki te były sobie obce lub nawet nieprzyjazne. Dziwne robiły ewolucje chcąc zapewne uprzedzić się wzajemnie na puszystym polu, które się pod nimi zieleniło. Niebo było czyste i te szyki manewrując i połyskując – czasem jaśniejszymi piórami przenosiły mnie w przeszłość. Widziałem w nich szeregi husarzy, widziałem linie w białych płaszczach z krzyżem na piersiach, ich zachodzenia ich surowy porządek, ich oczy wyłęzione na tę ziemię, która opanować chciały. Tak koleją naturalną przeszedłszy od gęsi do krzyżaków, od krzyżaków do Prusaków, dziwiąc się instynktom zwierząt ściskających swe linie przy zbliżaniu się nieprzyjaciela, instynktowi, którego nie miał generał P…(nazwisko nieczytelne) pozbawiony nawet gęsiego rozumu, straciłem wreszcie z oczu moje wojujące gęsie szeregi i obróciwszy się na prawo postrzegłem przed sobą panią Balbinę. Był to drugi przedmiot, który mną zastanowił na drodze do Dobrzynia. P.Balbina była młoda niebrzydka, miała na sobie dość czystą sukienkę perkalową w paski chusteczkę jedwabną na głowie podwiązaną pod brodą, miała na ręku trykotowe rękawiczki, w ręku parasolik czerwony, a na nóżkach, które żywo stąpały po piasku nie miała nic – gdyż niestety! szła boso. Ten kontrast rąk ubranych z bosymi nogami zastanowił mnie i zwrócił moje myśli ze sfery historycznej na obyczajową.
Ileż to klęsk prześladuje ten kraj biedny! Dawniej krzyżacy gnębili go a teraz próżność dobija do reszty, rani. Jakkolwiek nierealne były uwagi, które mi na wówczas przychodziły że piasek był duży, a P.Balbina wcale nieszpetna, wylazłem z bryczki i zbliżyłem się do niej.
Taką zawiązaliśmy rozmowę:
- Dokąd to Panienka dąży?
- Idę do Dobrzynia
- Po cóż?
- A panu cóż z tego? Czułem to dobrze, że P.Balbina miała rację i
zacząłem z innej beczki.
- Jakże się Panienka nazywa?
- Nazywam się Balbina Wiśniewska.
- Czy Panienka mieszka w Dobrzyniu?
- Mieszkam przy siostrze w Kamiennicy gdzie mój szwagier jest
gorzelnikiem u P.Sokołowskiego. To mówiąc P.Balbina trochę zaczerwieniła się.
Postrzegłem to i dodałem:
- Żebym się założył, że tam przy gorzelni P.Sokołowskiego jest jeszcze
i pisarz, który Panią Balbinę więcej interesuje niż szwagier.
- Choćby i tak było, rzekła spojrzawszy na mnie zdziwiona czy to Panu
szkodzi?
- A cóżby to szkodzić mi miało? Owszem bardzo winszuje temu
P.Pisarzowi, że się P.Balbinie podobał.
- Kiedy to wcale nie pisarz, odpowiedziała rumieniąc się.
- Już czy pisarz czy nie pisarz, ale zawsze byłby bardzo niekontent,
gdyby widział że P.Balbina tak nóżki swoje brudzi i kaleczy na piasku.
- A jemu co do moich nóżek?
- Tego to już ja nie wiem, co jemu do nóżek P.Balbiny, to tylko wiem,
że szkoda takiej nóżki poniewierać boso.
- Nie wezmę ich diabli, odpowiedziała, trzewików większa szkoda bo mi
ich nikt nie sprawi.
Jak niegdyś Lęzia D. nie chciała przestawać z panią S…(nazwisko nieczytelne) dla tego że miała grubą płeć, tak i ja przestałem rozmawiać z Panią Balbiną, bo zaczęła się tłumaczyć grubemi słowy. Skłoniłem się więc i wsiadłszy do bryczki myślałem o dziwnej mieszaninie ładnej sukienki, trykotowych rękawiczek i parasolika z bosemi nogami i prostackim słowem i sposobem myślenia.
Dobrzyń, jest liche bardzo miasteczko chociaż od niego ziemia cała nazwisko swoje bierze. Ma tylko kościół dawny nieszczególnych form, ale stawiany jeszcze za Konrada k-cia Mazowieckiego, a restaurowany przez Nałęczów, których portrety wiszą przy ambonie.
Choć było jeszcze wcześnie, musiałem tu nocować, gdyż nie miałem koni i dopiero rano nazajutrz mogłem obejrzeć szkółkę.
Stancję dostałem czystą i porządną u poczciwej jakieś staruszki, która niezmiernie była rada, gdyż po uwolnieniu się od kwaterunku, mnie pierwszego miała swym gościem, od którego spodziewała się zarobku. Na drugiej stronie był tam szynk. Wypiwszy herbatę zapaliłem sobie cygaro i stanąłem na ganeczku patrząc na pustą ulicę i na przeciwległy kościół. Z drzwi otwartych szynku doszły mnie słowa jakiegoś gościa bardzo dobrze i z konieczną starannością okazujące niby dobre wychowanie. Ów górny interlokutor mojej gospodyni, (gdyż nie tylko we dwoje ze sobą rozmawiali) był to piekarz z Płocka przebywający czasowo w Dobrzyniu. Widać, więc że chciał mieszkańcom Dobrzynia zaimponować, jako fabrykant chleba z większego miasta i dla tego tak się niepospolicie tłumaczył. Chociaż mnie bawiły niestrawne czasem wplatane w rozmowę słowa, które przekręcał i których nie rozumiał, nie mogę wam jednak przytoczyć jednego, bom nic nie notował a kombinować nie chcę. Ale umieszczę tu anegdotę, którą P.Piekarz gospodyni opowiedział […]
LIPNO
[…] Na drodze z Dobrzynia do Lipna nic mi się nie zdarzyło, nic nie stanowiło mojej uwagi. Kościół w Lipnie gotycki, za Krzyżaków wystawiony, ale przez kogo właściwie i kiedy, śladów nie ma. Wszędzie w tej okolicy spotykają się podobne budowy jako ślad i pamiątki tych dumnych Niemców, którzy tu widać fundowali się na zawsze.
Wielka to budowa z wieżą a raczej z dzwonnicą ładniejszą od kościoła, ale równie wewnątrz jak zewnątrz nie ma nic szczególnego. Wewnątrz zastanowił mnie tylko ołtarz wielki, cały w wyrzynaniach mający figury świętych, pełno aniołków i różnych twarzyczek wyglądających z listków, kwiatów i zygzaków najrozmaitszych. Dwie kolumny ołtarza, dość duże są całkiem ażurowe i złożone z misternie wyrzynanych arabesków, pomiędzy którymi także widać główki i twarze aniołków. Cały ołtarz jest złocony, ale twarze, ręce i nogi są malowane i mają rumieńce. Musi to być późniejsze upiększenie. Ołtarz ten zdaje się robiony w czasie upadającej już sztuki wyrzynania na drzewie, która w XIV i XV wieku wydała tak znakomite i zadziwiające dzieła. W tej robocie, o której mówię, jak we wszystkich dziełach powstających przy upadku sztuki, widać biegłość mechaniczną, ale duch z nich uciekł i zabrał z sobą instynkt piękności i potęgę natchnienia. Jeszcze jedna jest rzecz ciekawa i niezmiernie rzadka w Lipnie, to jest proboszcz, który czyta. Ze wszystkich księży, których dotąd widziałem, a widziałem już ich nie mało, on jeden znał mnie i nie tylko jako wizytatora ale i jako pisarza. Łatwo stąd wniesiecie, jak światłym mi się wydał człowiekiem !!
KARNKOWO
Z nim razem 7 maja pojechałem do miasteczka Skępego, gdzie jest klasztor Bernardynów w tak nazwanej pustyni i cudowna Matka Boska. Przed Skępem o milę od Lipna leżącem przejechałem przez ładną wieś Karnkowo należącą i dziś do familii Karnkowskich, mającą zaś swoje nazwisko od prymasa Karnkowskiego, który będą jeszcze biskupem przyjmował tam dwa razy Zygmunta Augusta w przejeździe jego do Gdańska i w powrocie stamtąd . Król przy śniadaniu miał sobie żartować z Biskupa, że ma pałac, a nie ma nawet kaplicy do pomodlenia się. Gdy w sześć tygodni potem król wrócił i znowu wstąpił do Biskupa, przybywszy już późno w nocy, wszedł do niego rano Biskup i przed śniadaniem zaprosił na poświęcenie kościoła. Zdziwił się Zygmunt August, ale biskup nie żartował gdyż przez sześć tygodni stanął rzeczywiście kościół dość spory i ładny, który wówczas poświęconym został i do dziś dnia stoi. Tak dawniej panowie nasi królom swoim podchlebiali.
SKĘPE
Skępe jest miejsce ze wszech miar interesującym. Była to niegdyś puszcza głęboka, nad wielkim jeziorem, w którym znaleziono kamień krzyżykami oznaczony i dziwnym światłem świecący. Później tam stanął mały kościółek w którym czczono Bogurodzicę, w skutek objawienia jakiegoś biedaka który z Poznania przyszedł w to miejsce szukając w bólu swoim pociechy i ratunku. Miejsce to, gdzie tylko sosny szumiały i wtórowało im jezioro, słynęło już wówczas cudami Matki Boskiej, chociaż żadnego jej wizerunku w kościółku nie było. Wierzyli ludzie w obecność królowej nieba, schodzili się tłumnie i oblegali kościółek ledwo widny pod cieniem olbrzymiego lasu. Wierzył serdecznie i właściciel tego miejsca, kasztelan Mikołaj Kościelecki, który ów kościółek wystawił. Gdy mu bowiem jedyna córka zachorowała, gdy sparaliżowaną i pokrzywioną została, ofiarował ją Matce Boskiej, i idąc piechotą wraz z żoną, dziecię swe przed sobą nieść kazał. Zaledwie z daleka pokazała się puszcza, gdy panna kazała stanąć konwojowi, zeskoczyła zdrowa z lektyki, na której nią niesiono i przy radosnym i pobożnym płaczu rodziców i domowników, sama do miejsca świętego przed wszystkimi pobiegła. Uzdrowiona panna o tym tylko marzyła żeby dostać obraz Matki Boskiej, który by był godny tak świętego miejsca i podobał się jej, którą miał wyobrażać. Przyśniło się raz, że obraz taki znajduje w Poznaniu. Udała się więc do tego miasta, chodziła po wszystkich kościołach, przypatrywała się wszystkim malowidłom, ale nigdzie nie było nic coby odpowiadało jej myśli i jej serdecznemu życzeniu. Oprócz kościołów odwiedziła i malarzy, jacy się tam wówczas znajdowali. Już obeszła wszystkich i do jednego, ostatniego najmniej znanego zaszła. Tłumaczył się malarz, że żadnego obrazu Matki Boskiej nie ma. Panna nalegała, gdyż porosząc na sen swój, że go w Poznaniu znajdzie, smutną i zwątpiałą się uznała. Malarz chcąc się pozbyć jej natręctwa otwiera jej swoją oficynę, gdzie pracował, aby się sama przekonała. Ale skoro tam weszła postrzegła, nie na płótnie namalowany obraz, ale snycerską robotą wyrobiony mały posąg Bogurodzicy, w postaci małoletniej dziewczynki ze złożonymi na piersiach rączkami. Uradowała się panna, zdziwił się malarz, że znalazł u siebie dzieło, o którym nigdy nie myślał i jakiego nie byłby w stanie wrobić.
Kościelecka chciała okupić obraz ten złotem. Malarz nic przyjąć nie chciał i tak cudowny wizerunek przeszedł do Skąpego. Było to w r. 1496.
Dotąd ten sam posąg jaśnieje w wielkim ołtarzu, odziany w suknię szczerozłotą i ukoronowany brylantową koroną a wkoło niego błyszczą wota pobożne, świadczące o wierze ludzi, a bardziej jeszcze o nędzy tego życia, które zawsze i wszędzie nadprzyrodzonej pomocy wzywa i potrzebuje.
Dziś w Skępem wznosi się w tem miejscu, gdzie był dawny kościółek, obszerny klasztor i kościół duży i piękny, którego węgielnym kamieniem ma być ów kamień z krzyżykami, od którego cuda się rozpoczęły. Las wokoło klasztoru przerzedził się i zmalał, z boku tylko został borek, w którym widać starożytne sosny. Jest to miejsce bardzo ładne, przez środek tego borku prowadzi szeroka ulica, gdzie na Boże Ciała stawiają ołtarze i gdzie chodzi procesja. Samym środku tej ulicy na lewo są katakumby, gdzie już kilkadziesiąt osób z okolicy pochowano. Ogradzają je sztachety, zdobią tablice z napisami. Nad temi grobami wznoszą odwieczne sosny, a na przeciw rozlewają się fale jeziora. Dobrze tam musi być umarłym. Patrząc na tę zieloność, która otacza te groby słuchając szumu tych drzew wspaniałych i pluskania fal bijących o brzegi pomyślałem sobie jakby tu dobrze odpocząć i czekać Królestwa Bożego. Do ozdobienia tego miejsca, do uporządkowania i ubrania kościoła, który jest bardzo pięknym, ze wszystkich nowych kościołów, jakie widziałem najbardziej odpowiadający przeznaczeniu, w ołtarzach, ozdobach i malowidłach przyczynił zacny i poważny staruszek (imię nieczytelne) Błachowicz. Rzadkich to cnót, usposobienia i rzadkiej skromności człowiek.
Miejsce to należy do Zielińskich i jest dziś własnością Gustawa Zielińskiego, autora Kirgiza. Był także dawniej właścicielem tej puszczy Konstanty Zieliński arcybiskup lwowski, który Leszczyńskiego koronował i tu schronił się przed prześladowaniem. Ale chociaż to była wówczas tylko pustynia znaleziono go jednak i wywieziono daleko. Największy odpust bywa tu na Zielone Święta. Do sześciu i siedmiu tysięcy ludzi gromadzi się zewsząd i zalega progi świątyni. Czy wszyscy przychodzą z taką wiarą, jaką mieli Kościerscy, gdy szli za lektyką córki, trudno twierdzić, wątpić jednak nie można, aby obojętny nawet niedowiarek, gdy tu przybędzie, nie wzruszył się widokiem tylu tysięcy ludzi na kolanach, aby nie zmiękł w swojej hardości, aby nie pomyślał, dobrze tu pacierz zmówić i uderzyć się w piersi.
Z Sierpca, gdziem przenocował i nic nie widziałem oprócz pięknego widoku od klasztoru panien Benedyktynek na okoliczną dolinę, po której wije się ładna rzeczka, udałem się do Bieżunia i stamtąd do Żuromina[…]